Polskie dzieci tyją najszybciej w Europie, więc szkolnym sklepikom zakazano handlu chipsami, batonami, a nawet drożdżówkami. Ale nabieramy ciała nie tylko dlatego, że jemy niezdrowo. Jedzenie uważane za zdrowe także staje się śmieciowe.
Nikt nie słuchał wniosków z badań prof. Michaela Swanna, wybitnego biologa, mimo że prowadził je na zlecenie rządu brytyjskiego już ponad 40 lat temu. Domagał się zakazu podawania zdrowym zwierzętom hodowlanym antybiotyków stosowanych w leczeniu ludzi. Prof. Swann straszył pojawieniem się superbakterii odpornej na antybiotyki.
Hodowcy już wtedy wiedzieli, jak wiele mają do stracenia. Okazało się, że kury karmione niewielkimi dawkami znoszą więcej jajek, a świnie rodzą więcej prosiąt. Obecnie zwierzęta zjadają ponad połowę antybiotyków wyprodukowanych dla ludzi. W Unii Europejskiej podawanie krowom, świniom czy kurczakom antybiotyków w celu wspomagania wzrostu jest zabronione. Ale hodowcy łatwo zakaz obchodzą, dodając niewielkie ilości leków w celu zapobiegania chorobom. Wtedy jest to legalne.
Dziś wizja prof. Swanna jest coraz bliższa realizacji. Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) potwierdza, że bakterie odporne na antybiotyki przenoszą się ze spożywanego mięsa na ludzi. Chorzy coraz częściej umierają na niegroźne z pozoru choroby, na które dawniej wystarczyło zaordynować antybiotyk. Teraz nie działa.
Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności alarmuje, że musimy radykalnie ograniczyć stosowanie antybiotyków w hodowli. Wtóruje mu Europejska Agencja Leków, która stwierdza, że fermy przemysłowe są miejscami, które stwarzają warunki sprzyjające rozprzestrzenianiu się i rozwojowi bakterii odpornych na działanie antybiotyków. Tam najszybciej mutują, z bakterii niegroźnej powstaje superbakteria.
Te ostrzeżenia płyną także pod adresem polskich producentów. Jesteśmy potęgą w produkcji drobiu, to duma naszego rolnictwa. Chodzi także o nasze zdrowie i życie. Philip Lymbery (właśnie ukazała się w Polsce jego książka „Farmagedon” napisana z Isabel Oakeshott) uważa, że fermy przemysłowe, w których zwierzęta czy ptaki są nadmiernie stłoczone, przyczyniają się do szybkiego rozwoju chorób. Tam rodzą się superbakterie. Bakterie i wirusy nie tylko łatwo przenoszą się z chorych sztuk na zdrowe, ale też ulegają mutacji podczas zarażania kolejnych zwierząt. Antybiotykami faszeruje się nie tylko kurczaki. Także krowy i świnie. I także w Europie. Mamy tego skutki. W 2011 r. medyczne pismo „The Lancet Infectious Diseases” po raz pierwszy opisało zupełnie nowy typ superbakterii MRSA. Kiedyś najłatwiej można ją było złapać w szpitalu. Teraz znaleziono ją w mleku pochodzącym z angielskich ferm.
Lekarze alarmują, że w ogóle przyjmujemy za dużo antybiotyków. To prawda, ale jeśli lekarze nawet przestaną nam je ordynować tak często jak dotąd, to główne źródło zagrożenia nie zniknie. Zjadamy przecież mięso zwierząt karmionych lekarstwami. I to, w dodatku, mięso coraz gorszej jakości. Ujawniły to badania nad przyczynami otyłości.
Prawdziwe przyczyny otyłości:
W Unii Europejskiej otyłe jest co piąte dziecko, najszybciej nabierają ciała w Polsce. Nadmierna waga oznacza coraz większe kłopoty ze zdrowiem. Porządki w szkolnych sklepikach tej tendencji nie zahamują, ponieważ nie jest to główne źródło zła. I z pewnością nie największe. Nie jest nim także masowe przemycanie przez uczniów w tornistrach soli i batonów.
Prof. Michael Crawford z brytyjskiego Instytutu Chemii Mózgu i Dietetyki przytacza starą maksymę – jesteś tym, co zjesz. Crawford badał mięso pochodzące z ferm przemysłowych. Udowodnił, że ma ono znacznie mniej wartości odżywczych niż to pochodzące z hodowli tradycyjnych. I dużo więcej tłuszczu.
Obecnie mięso z kurczaków pochodzących z hodowli przemysłowych zawiera ok. 40 proc. więcej tłuszczu niż białka – alarmuje prof. Crawford. To już inny kurczak niż ten sprzed lat. Ten tłuszcz w naszym organizmie zostaje przetworzony w tzw. zły cholesterol. Mniej ma także cennych kwasów tłuszczowych omega-3. To one chronią nas m.in. przed chorobami układu krążenia. Jajka od kur z wolnego wybiegu także są w te kwasy bogatsze o 30 proc. od fermowych. Zdrowy kurczak z intensywnej hodowli niepostrzeżenie również staje się jedzeniem śmieciowym. Ta sama prawidłowość dotyczy innych rodzajów mięsa. Przyczyną, obok braku ruchu, jest wysokobiałkowa pasza. Dzięki niej zwierzęta szybciej rosną, ale ich mięso traci wartości odżywcze. Te, które mogą zjadać więcej trawy, mają mięso o wiele bogatsze w kwasy omega-3.
Podobnie jajka od kur z wolnego wybiegu mogą mieć nawet dwukrotnie więcej witaminy E, ważnego antyoksydantu, który chroni przed rakiem, niż jaja fermowe. Są też trzykrotnie bogatsze w beta-karoten, ważny dla naszego wzroku. Wieprzowina z hodowli, na których zwierzęta swobodnie mogą się ruszać, zawiera o 60 proc. więcej witaminy E. Mleko od krów, które pasą się na łąkach – ma o 180 proc. więcej beta-karotenu.
„The Lancet”, pisząc o globalnej pandemii otyłości, nie ma wątpliwości, że jej źródłem stały się przemysłowe metody hodowli, tak bardzo pogarszające jakość żywności. Tkwimy w przekonaniu, że to nieuniknione. Żywność musi być produkowana przemysłowo, aby mogła pozostawać tania. Ale dziś stała się już za tania. Zamiast zjadać dziennie do 90 gramów mięsa, konsumujemy trzy razy więcej. Żeby nie tyć i zachować zdrowie, nie musimy być wcale bogatsi. Jedzmy mniej.
Te oczywiste oczywistości powoli docierają do świadomości społecznej. W Ameryce coraz bardziej modny staje się fleksitarianizm, czyli ograniczenie spożycia mięsa ze względów zdrowotnych, bez całkowitej rezygnacji z niego.
Rezygnując z mięsa, niekoniecznie warto przerzucać się na ryby, też od zawsze uważane za bardzo zdrowe, najbogatsze w kwasy omega-3. Kiedyś tak było. Dzisiejsze ryby przestają być podobne do swoich przodków. Ponad połowa dorszy, nie mówiąc o łososiach, pstrągach, karpiach, a nawet turbotach czy sumach, nie jest już odławiana z morza czy oceanu, ale pochodzi z przemysłowych hodowli. I staje się przez to śmieciowym jedzeniem.
Skąd się wzięła chemia w rybach? Sztucznie hodowanym rybom, oprócz leków, podaje się barwniki, żeby miały różowy kolor, do jakiego przywykli konsumenci. Ryby żyjące w środowisku naturalnym uzyskują taką barwę, gdyż żywią się skorupiakami i glonami. Hodowlanym trzeba podawać syntetyczne pigmenty – kantaksantynę i astaksantynę, bez których ich mięso byłoby szare. A konsumenci nie chcą szarego.
Możemy się pocieszać, że w Polsce jemy głównie łososia norweskiego. Tylko że to marne pocieszenie. Wielkie klatki hodowlane zanurzone są wprawdzie w morzu, ale ryby również karmione są sztucznie. Dzikie łososie, dodatkowo chronione naturalnym śluzem, pozbywają się pasożytów, gdy migrują do słodkiej wody, aby złożyć ikrę. Hodowlane nie wypływają ze swojej klatki. Mało tego, przemysłowe hodowle niszczą ryby żyjące dziko. FAO wylicza gatunki, które już zniknęły, m.in. sardele, mintaj, błękitek. Nie dlatego, że zjedli je ludzie, ale dlatego, że dzikie ryby, nawet te najmniejsze, są masowo odławiane i przerabiane na mączkę rybną, którą karmi się ryby hodowlane.
Zamiast chronić ryby żyjące dziko, fabryki ryb przyśpieszają proces ich ginięcia.
Aż 90 proc. ryb hodowlanych, które trafiają na talerze konsumentów, także europejskich, produkuje się w Azji. Najczęściej w Chinach, Wietnamie, Bangladeszu i Indiach. To nie tylko karp czy tilapia, ale także sum, węgorz, a nawet turbot! Azja jest mistrzem w obniżaniu kosztów produkcji, także żywności. Już podczas globalnej konferencji na temat akwakultury, zorganizowanej w 2010 r. w Tajlandii, właściciele hodowli ryb pochwalili się nowa karmą. Kostkami wyprodukowanymi z nawozu pochodzącego z intensywnych hodowli zwierząt. Do 2050 r. wzrośnie wykorzystanie w charakterze karmy dla ryb hodowlanych także odpadów z ubojni drobiu oraz kurzego nawozu.
Żywność musi być produkowana coraz bardziej przemysłowo, bo ludzi na Ziemi przybywa. Ale żeby nie ryzykować naszego zdrowia i życia, musimy ten trend odwrócić: płacić więcej, ale jeść mniej, za to zdrowiej. Na razie zrobiliśmy rewolucję w szkolnych sklepikach, ale nie miejmy złudzeń, że tak zahamujemy plagę otyłości.
Polityka, Joanna Solska